Žižek: Niezgoda buduje, zgoda rujnuje
UID: eaytvudjq7qhqr2mahg6maqyoos
Revision: vaytvudjthbmarjewvf77xcgqxs
Kiedy człowiek obcuje z wiadomościami dotyczącymi wielkiego wydarzenia politycznego, reakcje odbiorców bywają bardziej pouczające niż samo doniesienie.
Ostatnio miałem takie doświadczenie, kiedy oglądałem w telewizji SkyNews wywiad z ambasadorem Niemiec w Wielkiej Brytanii, przeprowadzony w kilka dni po lokalnych wyborach w Turyngii i Saksonii. Bardziej niż sam wywiad zainteresowały mnie liczne komentarze widzów.
Jak refren powtarzało się przekonanie o antydemokratycznym charakterze „muru”, który nie pozwala innym partiom politycznym wchodzić w koalicję z prawicowo-populistyczną Alternatywą dla Niemiec (AfD): „On w zasadzie mówi, że żadna inna partia w Niemczech nie zamierza z nimi współpracować i zaakceptować woli narodu!”. Albo: „Mur = ignorowanie wyborców. I kto tu jest skrajną prawicą?”. Albo: „To się dzieje w całej Europie, a oni wciąż znajdują wymówki??? Czy oni tego nie rozumieją??? Czy tak trudno posłuchać ludu Europy???”.
https://krytykapolityczna.pl/swiat/ue/w-niemieckich-wyborach-zwyciezyl-strach/
Kiedy lewicę myli się z centrum
Zarzut w gruncie rzeczy prosty, ale trudny do odparcia bez uciekania się do niedorzecznych stwierdzeń o tym, że tak zwani zwykli ludzie zostali zmanipulowani. Oto kolejna typowa reakcja odbiorcy, udzielająca wstępnej odpowiedzi:
„Aby zmniejszyć liczbę głosujących na partie prawicowe, trzeba po prostu rozwiązać te problemy. Mniej masowej migracji niewykwalifikowanych, mniej migrantów ekonomicznych i ubiegających się o azyl, mniej ideologii woke i może trochę mniej kolektywizmu/komunizmu”.
W wymienionych problemach nie ma nic „po prostu”. Masowa migracja pracowników nisko wykwalifikowanych utrzymuje dziś zachodnie gospodarki przy życiu: w Wielkiej Brytanii, Włoszech i Niemczech większość prac fizycznych oraz opieki nad starszymi i chorymi wykonują imigranci. Gdyby ich wyrzucić z kraju, runie cała gospodarka. Nic dziwnego, że słyszy się głosy, iż atrakcyjność Wielkiej Brytanii dla imigrantów to dobra rzecz: brak siły roboczej zagrozi jej w mniejszym stopniu niż innym krajom zachodnioeuropejskim.
Natomiast mylenie tej czysto kapitalistycznej postawy wobec migracji z komunizmem to smutny wskaźnik tego, w jakim miejscu się dziś znajdujemy. Nieporozumienie widać też w innym komentarzu: „Ludzie mają dosyć rządów skrajnej lewicy” – istny absurd. Zwolennicy AfD twierdzą, że nie należą do skrajnej prawicy, ale popełniają ten sam błąd, zaliczając (wciąż) hegemoniczny liberalny porządek do „skrajnej lewicy”.
Nie, ten porządek nie jest skrajnie lewicowy, to po prostu progresywno-liberalne centrum, które znacznie bardziej interesuje się walką z lewicą (albo z tym, co z niej pozostało) niż z nową prawicą. Gdyby to, co mamy dziś na Zachodzie, było rządami skrajnej lewicy, Ursula von der Leyen byłaby marksistką-komunistką (jak zresztą w zasadzie twierdzi Viktor Orbán!).
Rasizm to problem tożsamościowy
Gdy populistyczna prawica zbiera w wyborach miliony głosów, słyszymy, że „trzeba się zająć problemami zwykłych ludzi”. Ta standardowa formułka brzmi arogancko i protekcjonalnie, ponieważ oznacza, że lud jest głupi, umyka mu prawdziwy sprawca problemów i trzeba mu wytłumaczyć, kto tu jest czarnym charakterem: nie imigranci, ale globalny kapitalizm. Takie podstawienie „globalnego kapitalizmu” pod „imigrantów” jest zwyczajnie niemądre i nie działa.
Tak zwani zwykli ludzie doskonale wiedzą, że za imigracją stoi wielki, korporacyjny kapitał, a nowi populiści stale wykorzystują ten fakt. Natomiast zagrożenia dla ich stylu życia, jakie mają stanowić migranci, „zwykli ludzie” doznają bezpośrednio, na własnej skórze, co uruchamia autonomiczną dynamikę rasistowską. Nie wystarczą obietnice lewicy, że „zajmie się głębszymi przyczynami”. Chcą, żeby problem rozwiązać też na poziomie ich własnych, codziennych doświadczeń.
Walczyć z tym można więc tylko w ten sposób, że podejdzie się na poważnie do skarg ludzi, nie idealizując imigrantów, ale też głębiej wnikając w rasizm i podkreślając jego wewnętrzną sprzeczność. Mówiąc prosto: to, co rasista uważa za przeszkodę dla własnej tożsamości i dla niczym niezakłóconej realizacji tego, kim on jest (czyli sąsiad cudzoziemiec), stanowi w gruncie rzeczy warunek tejże tożsamości. Rasista potrzebuje „innego” jako groźby, która jego samego podtrzymuje. Pozbawiona innego tożsamość rasisty się kruszy. Etniczna inność jako zagrożenie ostatecznie służy temu, aby zasłonić własny kryzys i dekadencję.
Polityczne lekcje od islamu
Inną reakcją poparcia dla AfD jest wypowiedź: „skrajnie prawicowy to jest szariat, a nie AfD”. Właściwa odpowiedź powinna brzmieć: zgadzam się z pierwszą częścią tego zdania, nie zgadzam się z drugą. W krytycznym podejściu do islamu nie powinno być żadnych tematów tabu. Powinniśmy bezwstydnie łamać przestrzegany przez wielu lewicowców zakaz krytyki tej religii, mylonej z islamofobią.
Faktem jest, że rozdział władzy państwowej od religijnej został głęboko zakorzeniony w chrześcijaństwie (oddać cesarzowi, co cesarskie…), choć regularnie bywał naruszany. W islamie takiej zasadniczej separacji nie ma. Jedność islamu z politycznością w pełni wyraził Ruhollah Chomejni, jasno stwierdzając, że polityka stanowi jego fundament: „Religia muzułmańska jest religią polityczną; jest religią, w której wszystko jest polityką, łącznie z aktami pobożności i kultu”. Najdobitniej ujął to w zdaniu: „Islam jest polityką albo jest niczym”.
https://krytykapolityczna.pl/swiat/iran-uzurpowana-wladza-ajatollahow/
Z tego powodu Chomejniego opiewa się jako realizatora „dekolonizacji polityczności”, w sensie jego zdolności do nawiązania i utrwalenia relacji społecznych. Warto dostrzec ziarno prawdy w tych przekonaniach: tak zwana rewolucja Chomejniego stanowiła wyjątkowy przypadek namiętnego zaangażowania politycznego mas, momentu odtworzenia społeczeństwa, całej struktury społecznych więzi. Jednak ten rzeczywisty akt polityczny, który chwali się jako „dekolonizację polityczności”, ustanowił w istocie pełną jedność między tym, co polityczne, a tym, co religijne – wykluczając tym samym wszelkie pojęcie świeckiej polityki, polityki nieopartej na świętej księdze.
Boris Buden odrzuca dominującą interpretację, która uznaje takie zjawiska za regres spowodowany porażką modernizacji. Dla Budena religia jako siła polityczna stanowi efekt postpolitycznego rozpadu społeczeństwa, rozbicia tradycyjnych mechanizmów, które gwarantowały stabilne związki społeczne.
Fundamentalistyczna religia nie jest tylko polityczna, ale sama jest polityką, to znaczy: podtrzymuje przestrzeń dla polityki. Mówiąc dobitniej, nie jest ona tylko zjawiskiem społecznym, ale tkanką społeczną, tak że samo społeczeństwo w pewnym sensie staje się zjawiskiem religijnym. Nie można wówczas odróżnić czysto duchowego aspektu religii od jej upolitycznienia. W postpolitycznym świecie religia jest główną przestrzenią, do której wracają antagonistyczne namiętności.
To, do czego niedawno doszło pod przykrywką fundamentalizmu religijnego, nie jest więc powrotem religii do polityki, ale po prostu powrotem polityczności jako takiej. Tak naprawdę pytanie brzmi więc: dlaczego polityczność w sensie radykalnie świeckim, wielkie osiągnięcie europejskiej nowoczesności, straciła swoją władzę kształtowania społeczeństwa? Taką radykalną postawę coraz częściej zastępuje duch pragmatycznego kompromisu.
Antyimigrancki sojusz poprzeczny
Oto jeszcze jedna reakcja:
„Kiedy ekstremistyczna partia prawicowa nie zdobywa jeszcze bezwzględnej większości, koalicja stanowi doskonałą okazję, by tę partię obnażyć. Ta partia nie ma żadnych rozwiązań, a jej udział we władzach landu jasno by to pokazał. A na poziomie landu można poczynić mniej szkód niż na poziomie federalnym”.
Doświadczenie prezydentury Trumpa pokazuje jednak, że taka strategia jest bardzo niebezpieczna: zamiast ujarzmiać skrajną prawicę, otwiera przestrzeń do stopniowej radykalizacji. Bardziej przemawia do mnie proste i uczciwe ujęcie innego odbiorcy, który twierdzi, że potrzebujemy nowego, rasistowskiego apartheidu: „Jedynym przeznaczeniem tego niegdyś wielkiego narodu [niemieckiego] jest stać się RPA Europy”.
[mnky_books id="348937"]
Moja ulubiona reakcja brzmi natomiast tak: „Szkoda, że w Saksonii BSW [lewicowy Sojusz Sahry Wagenknecht] nie może współpracować z AfD. Obie partie chcą pokoju i małej imigracji”. („Pokój” oznacza tu niepomaganie Ukrainie). Brzmi to logicznie, bo takie jest: koalicja tych, którzy „naprawdę odnoszą się do problemów ludzi”.
Trzeba tu zauważyć kontrast pomiędzy Niemcami a Francją. We Francji trzy niezgodne (na razie) domeny (nowa populistyczna prawica, liberalne centrum, lewica) jasno odróżniają się od siebie. W Niemczech linie podziału się zacierają: stare rozróżnienie na prawicę i lewicę, ze wszystkimi odcieniami znaczeń, zastąpiła seria nowych, fałszywych, a w najlepszym razie drugorzędnych przeciwieństw (pro- i antyimigranccy; pro- i anty-woke). Mamy więc nową kartografię polityczną (albo raczej nałożenie na siebie różnych map).
W tej nowej przestrzeni rzeczy, które kilka miesięcy temu były niewyobrażalne, dziś rozważa się na poważnie. Niektóre frakcje Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej zastanawiają się nawet nad szeroką koalicją z udziałem lewicy, by zablokować uczestnictwo AfD we władzy. Z antyimigranckiego punktu widzenia idealną formułą byłoby coś wręcz przeciwnego: wielka koalicja między AfD a BSW. Z tego punktu widzenia BSW jest bowiem partią lewicową, która czyni dokładnie to, czego pragną wyborcy antyimigranccy: bardzo poważnie traktuje osławione „problemy zwykłych ludzi”. Za sprawą wyborczego sukcesu BSW mamy więc schizmę na polu antyimigranckim: koalicja między tymi dwoma ugrupowaniami jest – przynajmniej na razie – niemożliwa. (AfD jej pragnie, BSW ją odrzuca).
Tym, co upodabnia AfD do BSW, jest natomiast unikanie wulgarności à la Trump. Choć AfD od czasu do czasu osuwa się w otwarty rasizm, obie partie mówią językiem „cywilizowanym”, umiarkowanym.
https://krytykapolityczna.pl/swiat/anty-woke-bigoteria-i-fanatyzm-prawicy/
Apologie ekstremizmu
Nawet radykalna lewica próbuje się ostatnio normalizować. Na obrzeżach spektrum politycznego powstaje nowe zjawisko, którego nie można nazwać inaczej niż „umiarkowaną skrajną lewicą”. Jej główni propagatorzy to niedawno zmarły Domenico Losurdo czy Gabriel Rockhill. (Rockhill analizował związki między Adornem i Horkheimerem a CIA, a mnie zbył jako „błazna kapitalistów”).
Tendencja ta jest skrajnie lewicowa, ponieważ burzy mur definiujący powojenną zachodnią lewicę: rehabilituje „realny socjalizm”, w tym Stalina i Mao. Nie czyni tego jednak w egzaltowanej mowie stalinizmu. Mówi językiem umiarkowania i niedogmatycznego, realistycznego pragmatyzmu, tak że dokonuje nie tyle rehabilitacji, ile normalizacji stalinizmu i maoizmu.
https://krytykapolityczna.pl/swiat/moje-osobiste-wprowadzenie-do-faszystowskiej-mentalnosci-warufakis/
Jej zdaniem stalinizm powinno się rozpatrywać jako jeden z etapów złożonego rozwoju socjalizmu. Tak, miał swoje ekscesy, ale też wielkie osiągnięcia, a powstał jako zrozumiała reakcja na bojkot i presję wywieraną na kraje socjalistyczne przez Zachód. Po przejęciu władzy rewolucjoniści musieli uznać, że żyją w realnym świecie, w którym – aby przetrwać – trzeba powołać własną tajną policję i inne formy opresji.
Podobnie śmiercionośne ekscesy rewolucji chińskich (choćby dziesięć milionów ofiar „wielkiego skoku naprzód” pod koniec lat 50.) przedstawia się jako momenty wewnętrznie sprzecznego, stopniowego rozwoju socjalizmu, oscylujące między dwiema skrajnościami (rewolucyjnym terrorem a częściowym powrotem do gospodarki kapitalistycznej). Łatwo rozpoznać w tej normalizacji dokładne lustrzane odbicie skrajnie prawicowych prób „normalizacji” faszyzmu poprzez umiejscowienie go w kontekście historycznym.
Niechciany ciężar demokratycznego wyboru
Aby z tym bałaganem dojść do ładu, należy po pierwsze sproblematyzować samą demokrację (a przynajmniej to, jak jej pojęcie dziś funkcjonuje). Trzeba zebrać się na odwagę, by odrzucić proste wyjaśnienie, że to, czego brakuje, to mobilizacja ludzi, prawdziwa demokracja podtrzymywana przez powszechne zaangażowanie.
Jeśli można wyciągnąć jakiś wniosek z ostatnich populistyczno-prawicowych protestów, to taki, że przyszedł czas, by odwrócić powiedzenie przypisywane Abrahamowi Lincolnowi:. „Niektórych ludzi można oszukiwać zawsze, a niekiedy można oszukać wszystkich, ale nie można zawsze oszukiwać wszystkich”. Dzisiejsza wersja powinna głosić: większość ludzi czasem nie da się nabrać. Części ludzi nie daje się nabierać stale. Ale większość ludzi czasem da się nabrać.
https://krytykapolityczna.pl/swiat/dezinformacja-wygrywa-wybory-ramsay/
Szczere, emancypacyjne zaangażowanie ludzi to wydarzenie rzadkie i ulotne. Mowa nie tylko o zachodniej demokracji. Podczas rewolucji kulturalnych Mao Zedong posyłał tysiące intelektualistów do gospodarstw wiejskich, by uczyli się od zwykłych rolników, podniesionych do rangi „podmiotów wiedzy”. Można dowodzić, że zaznajomienie z rzeczywistym życiem na wsi było dla inteligencji zdrowe, ale z pewnością nie uzyskała ona w ten sposób głębokiego wglądu w życie społeczne. Dziś w ogóle nie ma takiej uprzywilejowanej grupy, która autentycznie rozumiałaby społeczeństwo.
Chodzi nie tyle o to, że większość ludzi daje się nabrać, ile że większości zasadniczo to wszystko nie obchodzi. Większość troszczy się przede wszystkim o to, by jej względnie stabilne życie toczyło się bez zakłóceń. Nie pragnie realnej demokracji, w której faktycznie by decydowała. Pragnie pozoru demokracji, gdzie bierze udział w wyborach, ale jakaś wyższa władza, której ta większość ufa, przedstawia im opcje i podpowiada, jak głosować.
Gdy większość nie otrzymuje jasnej podpowiedzi, zaczyna się gubić. Sytuację, w której mają faktycznie decydować, ludzie paradoksalnie postrzegają jako kryzys demokracji, zagrożenie dla stabilności systemu. Kiedy jednak tak zwaną cichą większość zaczyna to obchodzić, kiedy zaczyna czuć się ofiarą i wybuchać prawdziwym gniewem, stan rzeczy z zasady obraca się na gorsze. Jak pokazuje wzbierająca wciąż fala prawicowego populizmu, ludzie stają się jeszcze bardziej podatni na manipulację i magnetyzm teorii spiskowych.
https://krytykapolityczna.pl/kraj/polityka-to-nie-tylko-zapasy-w-blocie/
Odnaleźć linie podziału
W dzisiejszym bałaganie brakuje więc nie tyle szerszej jedności, co jej przeciwieństwa. Miał rację Alain Badiou, gdy mówił, że prawdziwe idee to te, które pozwalają nam wyrysować prawdziwą linię podziału – podziału, który ma znaczenie, który definiuje to, o co naprawdę toczy się walka polityczna.
Dzisiejsze hegemoniczne Wielkie Znaczące – wolność, demokracja, solidarność, sprawiedliwość – już tego nie potrafią (jeżeli kiedykolwiek potrafiły, ale to inna sprawa). „Demokrację” regularnie wykorzystuje się jako uzasadnienie neokolonializmu, a do tego niektóre twardo socjalistyczne kraje (od Niemiec Wschodnich po Koreę Północną) też nazywały siebie demokracjami. „Wolności” używa się jako argumentu przeciwko publicznej ochronie zdrowia („ogranicza nam wolność wyboru”) czy powszechnej oświacie. „Sprawiedliwość” potrafi też oznaczać to, że „każdy powinien działać zgodnie z właściwym sobie miejscem w hierarchii społecznej” – i tak dalej.
Aby zmierzyć się z wielkimi wyzwaniami dzisiejszego dnia, trzeba przeprowadzić właściwe linie podziału. Należy odwrócić stare przysłowie. Niezgoda buduje, a zgoda rujnuje.
**
Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.
# | MediaType | Title | FileWidgets |
---|---|---|---|
1 | image | slavoj żiżek (1) |